PODRÓŻE Z PSEM
Wystawa psów - Ryga - 20 maja 2007
20 maja, dwucacibowa wystawa w Rydze - warto przejechać 800 km, bo zawsze jest nadzieja na jakieś tytuły. Jeśli nie pierwszego, to drugiego dnia. Poza tym Ryga to
piękne miasto, więc tak czy inaczej wycieczka warta grzechu porzucenia pracy na jeden dzień (wiadomo, że w piątek rano trzeba wyruszyć). Wyjeżdżamy z Moniką z Noris i Contim o 8.30
z Warszawy, zakładając z góry, że nie będziemy się śpieszyć. Jedziemy na Łomżę a potem przejście graniczne w Budzisku.
Drogi w Polsce, jakie są, każdy wie, ale w rejonie Suwałk biją rekordy nieprzejeżdżalności. Co chwilę ruch tylko jednym pasem albo tylko zamiennie w jedną stronę.
Za to na Litwie - rozkosz! Szeroko, samochodów jakby wcale nie było, tak jakby ktoś zbudował tę drogę tylko dla nas. Aż po horyzont puściusieńko, zaczynamy się zastanawiać, czy może
w tym kraju w ogóle nikt nie mieszka?
Śmiejemy się, że jak taki Litwin czy Łotysz przyjedzie do Polski, to pewnie sobie myśli: co za ciasny kraj! Wszędzie wsie albo miasteczka, domy stoją tuż przy drodze,
tak że niektórym, można prawie zajrzeć przez okna do środka. Tam drogi daleko omijają wszystkie miasta i wsie, więc wrażenie jest odwrotne, czyli że wszędzie jest wielka przestrzeń.
Aż prosi się, żeby depnąć na gaz! Niestety, na Litwie i Łotwie praktycznie nie można jechać szybciej niż 90 km/h, bo za każdym zakrętem, za każda kępą krzaków czai
się policja i nie ma przebacz. Za najmniejsze nawet przekroczenie karze mandatem. My zapłaciłyśmy raz, bo nie zauważyłyśmy, że jesteśmy w terenie zabudowanym (tablica z nazwą miejscowości
na białym tle!), gdzie trzeba jechać 50km/h. ! A ten cały teren zabudowany to dwie rozpadające się chałupy, zresztą niezamieszkane! No, trudno. Policjanci są przemili ale płacić trzeba
i już. Kosztowało nas to 20 euro (podobno najniższy mandat, a nie miałyśmy litów)
Na granicy z Łotwą, znowu zaskoczenie, bo celnik bardzo dokładnie sprawdza wszystkie dokumenty i nawet prosi o pokazanie psich paszportów. Tyle jeżdżę z psem po różnych wystawach,
do różnych krajów, a zdarza mi się to pierwszy raz! Na szczęście nie ma żadnych zastrzeżeń i jedziemy dalej. Po chwili szok! Przed nami rondo! Ale co to za rondo! Pierwszy raz
widzimy coś takiego! Jest tak ogromne, że w środku spokojnie zmieściłoby się boisko piłkarskie i jeszcze trybuny dla publiczności. Jaki tego sens, pewnie nigdy się nie dowiemy. Później
takie gigantyczne ronda spotkałyśmy jeszcze wiele razy.
Za to poruszanie się po Rydze to jest dopiero szkoła przetrwania! Dziś wiemy, że już nigdy żadne miasto nie będzie w stanie nas zaskoczyć! Wprawdzie przyznaję ze skruchą, że nie miałyśmy
dokładnej mapy miasta tylko wydruk z komputera, jak dotrzeć do hotelu i "koniec języka za przewodnika", ale rzeczywistość przeszła nasze, wszelkie oczekiwania. Otóż w Rydze
do dziś widać piętno komunizmu, czyli wszystko jest zorganizowane tak, żeby wróg i imperialistyczny szpieg zgubił się w mieście i zwracał na siebie uwagę pytając o drogę. Ludzie, nawet
młodzi, zaczepieni na ulicy nie chcą odpowiadać na pytanie jak dojechać..." uciekają, albo udają, że nie słyszą. Czasem jednak zdarza nam się wyciągnąć od kogoś jakąś informację,
więc jedziemy... W mieście nie ma kompletnie żadnych drogowskazów, informacji jak jechać na inne miasta, trudno się zorientować, gdzie jesteśmy. Nazwy ulic umieszczone są na budynkach
rzadko i niechętnie, a do tego napisane tak małymi literkami, że trzeba do nich podejść, żeby coś odczytać. Kilka razy skręciłyśmy nie tu, gdzie trzeba, i wtedy kompletna załamka,
bo nigdzie wolno zawrócić, wszędzie nakaz jazdy prosto, więc lądujemy w zupełnie innych miejscach niż byśmy chciały. A do tego najdziwniejsza sygnalizacja świetlna, jaką spotkałyśmy
w życiu, czyli np. semafor na skrzyżowaniu i palą się wszystkie zielone strzałki, że można jechać we wszystkich kierunkach. Za to nad nimi czerwone światło. I co to może być?.
Obtrąbione przez innych kierowców, przejechałyśmy po prostu za kimś. Robi się późno, jest już prawie 23, a my wytrwale krążymy. (Uwaga - jest różnica w czasie między Rygą a Warszawą
- 1 godzina!) W końcu, po zaliczeniu wszystkich mostów, a jest ich tam chyba ze 20, przejechaniu miasta we wszystkich kierunkach, objechaniu jakiś potwornych opustoszałych portów i
garaży, ulic ze zrujnowanymi kamienicami, łapiemy taksówkę i prosimy, żeby zaprowadziła nas do hotelu. Za 5 łatów taksówkarz chętnie się zgadza.
Jesteśmy w cudownym, przemiłym hoteliku www.hotelaugustine.lv. Polecamy go naprawdę bez żadnych zastrzeżeń. Jest nowy, czyściutki, no a
najważniejsze, że przyjmuje gości z psami, nie biorąc za nie żadnej dopłaty. Na tyłach hotelu jest zamknięte podwórko-ogród, gdzie można swobodnie puścić psy. Zresztą właściciele sami
są hodowcami szpiców.
Rano ruszamy na wystawę. Oczywiście, znowu błądzimy, mimo, że w hotelu wytłumaczono nam jak tam dojechać.
Wystawa, chociaż międzynarodowa, zaskakująca mała. Wszystko mieści się w jednej, niedużej hali. Za to wejście na wystawę opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Najpierw należy
pokazać paszport psa weterynarzowi. Weterynarz stawia stempel na numerze startowym, po czym z tym stemplem przechodzimy przez ochronę, która z kolei też stawia nam na stempelek na
ręce - dzięki niemu możemy potem bez problemu wychodzić i wchodzić do hali, jak często mamy na to ochotę. Proste a jakie praktyczne! Na każdym numerze startowym z tyłu jest imię i
przydomek psa. Za katalog niestety trzeba dodatkowo zapłacić 1 łata. My zdecydowałyśmy się zapłacić za wystawę na miejscu w euro. Nie chciało nam się bawić w przelewy bankowe.
Samo sędziowanie też bardzo sprawiedliwie zorganizowane, bo kto wygra pierwszego dnia - przegrywał drugiego. W tez sposób każdy dostał jakiś tytuł i większość wyjeżdżała zadowolona.
Uwaga! W tej chwili jeden CAC z wystawy międzynarodowej nie wystarcza do tytułu championa Łotwy. Chyba, że ktoś ma dodatkowo championaty z innych krajów, najlepiej z Estonii lub Litwy,
wtedy tak.
Po wystawie zostawiamy zmordowanych medalistów (Conti - świeżo upieczony Champion Łotwy. ) I wypuszczamy się na zwiedzanie Starówki. Ryga jest typowo portowym miastem z pięknymi kamieniczkami,
restauracyjkami i mnóstwem barów ogródkowych, gdzie można zjeść różne dobre rzeczy, posiedzieć i popatrzeć na tłumy turystów. I tylko tam zauważyłyśmy jednego psa, bo na ulicach w
ogóle się ich nie widzi. Nie ma też mowy, żeby wejść z psem do restauracji do srodka. Natomiast nikt nie zwraca uwagi, kiedy pies załatwia się na trawniku i chyba nie ma zwyczaju sprzątania
po swoich ulubiencach.
W drodze powrotnej, na trasie wylotowej do Warszawy wstąpiłyśmy jeszcze do kapitalnego parku rozrywki, Lido, który zbudowany jest w stylu holenderskiego ogródka. W ogromnym wiatraku
mieszczą się bary i restauracje, gdzie za przystępne pieniądze można się porządnie najeść. Jedzenie bierze się samemu, z ogromnego bufetu, i płaci przy kasie.
No i znowu problemy z wyjazdem z miasta. Mimo, że już mamy porządna mapę, nie udaje nam się obyć bez pomocy policji, która na szczęście stoi co krok. Dopiero, kiedy wjeżdżamy na nowo
zbudowaną autostradę, pojawiają się pierwsze tablice z nazwami miast i numerami dróg. Teraz spokojnie, nie przekraczając dozwolonej 90 jedziemy do domu. Ale o dziwo, dotarłyśmy do
granicy Polski po 4 godzinach jazdy (prawie 400 km). No więc chyba czasem dawałyśmy trochę gazu? Za to w Polsce pełna adrenalina! Laweciarze wyprzedzają na podwójnej ciągłej przy ograniczeniu
do 40.
Doszłyśmy do wniosku, że u nas ograniczenia prędkości są tylko po to, żeby kiedy człowiek nieopatrznie zwolni, mogło go wyprzedzić kilka lawet i tirów. O pierwszej, zmordowane, docieramy
do Warszawy.
W skrócie: